Danuta Kamolowa
- „Był rok 1986, kiedy ks. Roman został naszym nowym proboszczem…”

W moim życiu – jak zapewne w życiu wielu znanych mi osób – wspólnota parafialna nie była szczególnie pociągająca do zaangażowania się w jej działania. Chodziło się na Msze niedzielne, dzieci były posyłane na lekcje religii do salki parafialnej i przygotowywane do I Komunii św. Często wstępowałam biegnąc do pracy na pośpieszny pacierz przed „białą Matką Boską” w przedsionku kościoła, pozdrawiało się sąsiadów przy okazji spotkań po Mszach św. czy nabożeństwach. I tyle…

Był rok 1986, kiedy ks. Roman został naszym nowym proboszczem. Zaciekawił nas jako niezwykły kapłan. Od razu, w ramach parafialnego Studium Religijno – Społecznego zorganizował wykłady historyczne i wieczory poetycko-muzyczne z udziałem osób o bardzo różnych poglądach (od Jacka Kuronia po braci Kaczyńskich i Strzemboszów) a w salkach parafialnych zbierała się komisja krajowa nielegalnej „Solidarności”, a potem powstawał tam Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie. To musiało w wielu z nas wywołać uznanie dla odwagi oraz sympatii dla Jego skromności - mówił że tylko podawał swoim gościom herbatę.

Widzieliśmy więc od pierwszej chwili, że jest to człowiek nietuzinkowy, co potwierdziła Jego późniejsza działalność – naszą parafię umiał przemienić we wspólnotę ponad wszelkimi podziałami, a Jego działalność w kręgach ekumenicznych i w Polskiej Radzie Chrześcijan i Żydów utwierdziła moją sympatię i podziw – tego właśnie szukałam w Kościele, który powinien być - w moim rozumieniu - otwarty i tolerancyjny.

I tak zaczęła się Jego obecność w życiu moim i mojej rodziny. Chrzcił wszystkie moje wnuki i przygotowywał je do I Komunii św. Jakoś utkwiła w mojej pamięci szczególnie I Komunia średniego wnuka, Janka – było w niej tyle ciepła, radości i miłości, że nasi goście obecni w kościele (nie wszyscy tak bardzo pobożni !) ulegli temu nastrojowi, który nasz ksiądz Roman umiał stworzyć. Taki był – kochał ludzi, a dzieci były szczególnie bliskie Jego sercu. Zresztą dla każdego był otwarty i pełen szacunku, czuło się ze można Mu wszystko powiedzieć i o wszystko zapytać. Zawsze powtarzał, ze jest „zwykłym księdzem”. Może ta prostota i skromność powodowała, ze dystans towarzyszący zwykle kontaktom z „osobą duchowną” przestawał być przeszkodą w rozmowach - stawał się On po prostu „księdzem-przyjacielem”.

W jednym ze swoich wierszy pisał:

       „A tak niewiele potrzeba
         By uśmiech darować światu  
          I tak niewiele potrzeba
         By pomóc siostrze i bratu 
          [……]   
        Wiele pokornej dobroci
         By od zła kogoś wybawić”

Do mnie bardzo trafiała ta Jego idea miłości do ludzi i niezłomna wiara w dobro.

„Wierzę w sens i konieczność każdego dobrego czynu […] Wierzę, że przyszłość należy do ludzi wiary, a odejścia od Boga są tylko jakimś epizodem życia. I to jest moja rola jako kapłana: pomagać im to rozumieć, nawet wtedy, gdy na nawrócenia trzeba długo i cierpliwie czekać” – pisał w ankiecie: Być księdzem dzisiaj” przeprowadzonej przez miesięcznik „Znak”.

Z czasem, zachęcana przez Niego wciągnęłam się w niektóre działania wspólnoty. Zaczęło się od kilku moich „wypracowań” do książki „Zwyczajna parafia” z okazji 50-tej jej rocznicy. Jak pisał we wstępie do niej „książka pisała się sama”, ściśle pisali ją parafianie, a Ksiądz umiał zachęcić do tego zadania, co dla wielu nie było proste, ale w końcu czuli się dumni ze „tworzyli historię” swojej wspólnoty. I o to chodziło naszemu Proboszczowi. Podobnie się działo z Gazetką Parafialną”. Co jakiś czas pojawiał się w niej tekst: „Gazetka Parafialna ukazuje się co tydzień, jest redagowana przez wszystkich parafian. Bardzo nam zależy, żeby każdy czuł się jej współtwórcą. Zachęcamy do pisania artykułów, wspomnień, przemyśleń” I tak powoli się stało: ukazywały się teksty różne, były też i wiersze. Powstawały swego rodzaju rozmowy, krzyżowały się różne sądy. Nie beż echa powstawały teksty świadczące o jakiś trudnych sprawach - można było niekiedy od razu pomóc w kłopotach. Na pierwszej stronie były zawsze aktualne czytania i Ewangelia z komentarzem. Nie wszystkim „Gazetka” się podobała – niektórzy zarzucali jej „świeckość” – ale ja myślę, że więcej w nich było Pana Boga niż w niejednej, bardziej tradycyjnej. Czasem zdarzały się potknięcia, ale cieszyła się powodzeniem u parafian – było to przecież ich dzieło, a krytycy zawsze się znajdą.

Jedną z najważniejszych inicjatyw ks. Romana to jego działalność ekumeniczna, wymagająca odwagi i uporu w pokonywaniu utartych stereotypów myślenia i cierpliwego nauczania według słów Jana Pawła że „dziś ekumenizm to imperatyw chrześcijańskiego sumienia”. Tak więc od 1987 r. rozpoczęły się wspólne modlitwy przedstawicieli duchownych kościołów, należących do Polskiej Rady Ekumenicznej, Niezależnie nawiązane zostały kontakty z przedstawicielami kościołów różnych wyznań z Holandii z parafią Dzieciątka Jezus. Przyjaźń zawiązana i utrzymywana przez Ks.Romana przetrwała przez lata.

Od 1992 r. zaczęły się też obchody żydowskiego święta Radość Tory w pierwszą niedzielę po święcie żydowskim, po raz pierwszy organizowane w kościele katolickim przez Polską Radę Chrześcijan i Żydów. Bardzo poruszające były pieśni oparte na tekstach biblijnych w pięknym wykonaniu. Po odejściu ks. Indrzejczyka na emeryturę w 2004 r., parafia Dzieciątka Jezus nie gości już naszych Starszych Braci w Wierze.
Po wszystkich tych nabożeństwach odbywały się zwyczajowe agapy pomagające w nawiązaniu osobistych kontaktów.

W końcu lat 90-tych trafiłam na spotkania czwartkowe, jak najbardziej „wpisujące się” w ideę parafii ks. Romana. Miały być one - według Jego określenia - „forum bez barier”, niwelujące owe bariery między parafianami a duszpasterzami i w ogóle między ludźmi, w szerszym, ekumenicznym rozumieniu. Nigdy nie narzucał żadnego programu naszym spotkaniom – otwarte dla każdego, były okazją do wymiany myśli, rozwiązywania nurtujących nas problemów, do indywidualnych rozmów z Księdzem. Zawsze byłam entuzjastką tego sposobu tworzenia wspólnot - nie tylko parafialnych - przy okazji takich spotkań.

Jeszcze brzmi mi w uszach znajoma formułka po zakończeniu Mszy św. o godzinie 18-tej: Jak zwykle zapraszam wszystkich obecnych, którzy mają ochotę spotkać się, porozmawiać, wypić herbatę”.

Sens „czwartkowych” spotkań, tkwił właśnie w możliwości wypowiedzenia się. Łatwiej to przychodziło, kiedy było się razem z innymi ludźmi i to pod przewodnictwem Duszpasterza, tak dobrego i mądrego jak ks. Roman.

Przedział wiekowy uczestników spotkań był dość czytelny – przeważali ludzie starsi. Co było naturalną konsekwencją wieku już spokojnego, z mniejszą ilością obowiązków. Nadrabialiśmy poza tym niedoskonały kontakt z Bogiem i Kościołem w minionych, zapracowanych latach. Było jednak sporo młodszych osób - wydawało się, że rozumieliśmy się całkiem dobrze, mimo różnicy wieku. Dla wielu - zwłaszcza starszych i samotnych - te spotkania były nieraz jedyną okazją do bycia z ludźmi, wypicia herbaty i zwyczajnej rozmowy. Poruszane były jednak również tematy poważne i trudne, jak dodatkowe interpretacje Ewangelii, przeradzające się niekiedy w burzliwe dyskusje, które dowodziły, jak nie łatwo jest dogonić Jej przesłanie. Poruszane też były inne problemy, jak przyjaźń, miłość, cierpienie czy śmierć.

Te spotkania były dla mnie - i chyba dla wielu – lekcjami tolerancji i cierpliwości w kontaktach z ludźmi. Czasem przychodziły bardzo dziwne, a raczej dziwaczne postacie, budzące śmiech lub zniecierpliwienie. Różny był też poziom uczestników „czwartków”, ale Ksiądz własnym autorytetem rozładowywał niezręczne sytuacje. Niestety były trudne momenty – ale czas to zamazał i staram się o tym nie pamiętać. Były też niechętne opinie – wiem, że ks. Roman bardzo to przeżywał. Mnie też było przykro, bo wkładałam dużo serca w te spotkania, ale tak to bywa w każdym zespole - ludzie nie są aniołami, nawet pod okiem ks.Romana. Kiedy dziś spotykam niektóre osoby z dawnych „czwartków”, mówią o tych herbatkach w salce nad zakrystią z dużym sentymentem. – więc jednak coś zostało dobrego w ich pamięci.

Dla mnie zadziwiającym był fakt, ze Nasz Ksiądz w swojej wizji parafii umiał ogarnąć tak skomplikowana całość jaką jest wspólnota, gdzie znajdują się inteligenci, ludzie mniej wykształceni, starzy i młodzi, młodzież i dzieci, wierzący i ci niepewni. I dla wszystkich miał czas i uwagę. Na każdego patrzył z szacunkiem i nie obchodziły Go nigdy poglądy polityczne, nie dzielił ludzi na lepszych i gorszych katolików - dla Niego ważny był Człowiek. Cieszył się duszami innych ludzi i dla każdej miał dobre słowo pełne dobroci i miłości. Sama oddałam Mu pod opiekę kilka zagubionych, poranionych przez życie osób i stał się dla nich prawdziwym ratunkiem i pomocą, a niektórzy zostali w Nim w przyjacielskim kontakcie do końca.

Kilkakrotnie uczestniczyłam też w organizowaniu „Dnia Chorych”. Trzeba było przygotować poczęstunek - kilka z nas przynosiło różne domowe wypieki, ozdabiało się salkę, tę samą „nad zakrystią”. Trzeba też było zorganizować transport nie chodzących chorych - zawsze znaleźli się życzliwi właściciele aut. Msza św. odprawiana była przez ks. Romana z homilią w której zwykle - jak pamiętam – kładł nacisk na sens cierpienia i na fakt, że każdy chory i cierpiący zachowuje zawsze swoją wartość jako człowiek. Po ogólnym błogosławieństwie następowało wzruszające, indywidualne, po czym uczestnicy udawali się na poczęstunek. To nie było wcale takie proste - należało pokonać schody, dość wąskie, a było wielu chorych o kulach lub na wózkach. Pamiętam, jak ks. Roman z ks. Kuźniarem na zmianę z ks. Stańczukiem wnosili na rękach kilka osób, ich powrót wyglądał podobnie. W czasie śniadania, po serdecznym powitaniu przez Gospodarza, następowało „wielkie śpiewanie”, które oczywiście inaugurował ks.Roman – były stare piosenki podchwytywane z zapałem przez naszych chorych,ubywało im lat, wracała młodość. Pamiętam jak kiedyś przygrywał na gitarze wychowanek Księdza i niezawodny jego przyjaciel, Marek Strzeszewski. Na pożegnanie szykowałyśmy naszym gościom paczki ze słodyczami. Dla nas, mającym skromny udział w tych uroczystościach była to też wielka radość.

Nasz Ksiądz miał pasję nauczyciela, sam żartował, że jest „przede wszystkim belfrem„. Może nie przede wszystkim, ale coś było „na rzeczy”. Zorganizował „lekcje religii dla dorosłych. W każdy poniedziałek po Mszy św. o 18-tej, w kościele uzupełniał naszą kiepską wiedzę w zakresie historii i organizacji Kościoła, problemów wiary, właściwej interpretacji Pisma św. Robiłam streszczenia tych lekcji dla „Gazetki Parafialnej” i właśnie je przeglądałam przy okazji pisania tego wspomnienia - dobrze, ze zachowałam wycinki, odżyły w mojej pamięci te poniedziałki z ks.Romanem. Dziś wiem, z innych relacji, że był znakomitym katechetą młodzieży w swojej ukochanej Szkole Muzycznej, ucząc w nowoczesny sposób historii chrześcijaństwa.

Inne, Jego ważne funkcje, to Msze św. dla dzieci - i choć „księdzem od dzieci” był bardzo lubiany przez nie Ks. Janusz Stańczuk – Proboszcz zawsze pokazywał się między nimi, do Niego też bardzo się garnęły. Był też kapelanem pokoju „Żywiciela”, uczestniczył w ich spotkaniach i odprawiał Msze św.w każdą pierwszą niedzielę miesiąca. No i „młoda inteligencja”, spotkania i wycieczki górskie. Wymieniam wybiórczo tych kilka Jego działań na terenie parafii, raczej z poczucia obowiązku, bo to wszystko na pewno jest opisane we wspomnieniach naocznych świadków i uczestników. Ja celowo ograniczyłam się do tego, w czym brałam bezpośredni udział.

Obraz parafii w latach „proboszczowania” Naszego Księdza jest o wiele bogatszy niż by to wynikało z moich wspomnień. Chciałam w nich pokazać – nie wiem czy się udało, ale taki miałam zamiar – wizję tej wspólnoty, jaką konsekwentnie i z determinacją kształtował, nieraz wbrew utartym, by nie rzec skostniałym wzorcom.

Wszystkie przemyślenia i refleksje - jak pisał: „zasłyszane w parafii” - zawarł ks. Roman w swoich wierszach. w których widzę drogę jego kapłaństwa, trudną ale też radosną, pełną miłości do ludzi i serdecznych wspomnień o wychowankach i przyjaciołach. Mówią też te wiersze o wielu ciężkich chwilach, o przykrościach, które Go spotykały, choć zawsze w duchu wybaczenia i zrozumienia. W tych tomikach poetyckich, których same tytuły już wiele mówią, widzę też ile nam wszystkim chciał przekazać, nauczyć, zwrócić uwagę na to, co naprawdę ważne. Pierwszym, wydanym w 2003 r. są „Rozważania o człowieczeństwie„, w których opracowaniu uczestniczyłam. Wtedy właśnie uświadomiłam sobie, ze parafię według Jego wizji, można by porównać do rodziny, ale żeby ta rodzina stała się prawdziwym domem, trzeba włożyć wiele wysiłku, modlitwy i wiary. Też i jak rodzinę traktował wszystkich swoich parafian, kiedy razem z opłatkiem trafiały do naszych domów karteczki z życzeniami. Oto jeden z 1993 r.:

„Do naszego skłóconego, pełnego problemów świata
przychodzi Boże Narodzenie ze swoim pokojem
z radością i mocą…
Zachowajcie nadzieję i pokój.
Chciejcie ocalić w sobie wiarę,
Że w życiu ważny jest każdy odruch dobroci…”

W lecie 2004 r. Ksiądz Roman został odwołany ze stanowiska proboszcza. Jeszcze zdążył odprawić Mszę św. w parku Żeromskiego dla rodziny i przyjaciół zmarłego w czerwcu Jacka Kuronia, dla którego ks. Roman był bardzo bliski. Jacek z Żoliborza był też pożegnany na cmentarzu z udziałem naszego – jeszcze – Proboszcza.

Ze smutkiem i nie bez starań wielu parafian o zmianę stanowiska Kurii, ks. Roman musiał przejść przeszedł na emeryturę, został rezydentem, potem kapelanem prezydenta RP. Był jeszcze z nami, ale był to bardzo ciężki okres, dla wielu z nas i dla Niego. Zmieniło się wszystko, nawet wnętrze kościoła…

Zostały jednak spotkania improwizowane przez przyjaciół Ks. Romana. Bardzo je lubiłam, wracał wtedy dawny Ksiądz, rozluźniony, żartujący, zadowolony. Przyjmował też u siebie, na Mierosławskiego - niewiarygodna była pojemność tego pokoiku z modrzewiem za oknem i biegającą po nim wiewiórką, która stała się nota bene, bohaterką jednego z wierszy Księdza. Z okazji imienin czy rocznicy Święceń Kapłańskich zjawiały się „ Pruszków, Tworki i Żoliborz”. Mieścili się tam wszyscy, którzy Go kochali. Ks. Roman gościł nas, podawał herbatę i ciastka i zawsze czytał swoje najnowsze wiersze.

W ostatnich latach odwiedzał często nasz dom. Wpadał, żeby obejrzeć kasety na których nagrywaliśmy jego wystąpienia w telewizji. Czasem bywał niezadowolony z siebie, narzekał, że coś nie wyszło. Były to dla nas niezapomniane wizyty.

Dwa dni przed Jego wyjazdem był na spotkaniu wielkanocnym u „Żywiciela”, podzielił się jajkiem z moim mężem, ja długo z Nim rozmawiałam przez telefon. Umówiliśmy się na spotkanie po 12 –tym kwietnia. O wiele spraw miałam Go spytać. 10–tego o 7.06 obudził mnie SMS „Pozdrawiam z Katynia”…

W czasie Mszy św mówił do nas wszystkich: słowami napisanymi w testamencie wiele lat wcześniej: […] „Pragnę też, żebyście się nie smucili i nie płakali. Nie wolno. Przecież musiałem kiedyś odejść do Ojca i wy tam wszyscy dojdziecie i wtedy znów będziemy mieli sobie dużo do powiedzenia. A więc uśmiechnijcie się”. I „zadał” nam przemyślenie słów św.Pawła z listu do Rzymian „Nikt z nas zaś nie żyje dla siebie i nikt nie umiera dla siebie, jeżeli bowiem żyjemy, żyjemy dla Pan a, jeżeli zaś umieramy, umieramy dla Pana. I w życiu więc i po śmierci należymy do Pana”.

Staram się to pojąć, ale ciężko mi to przychodzi. Są straty które trudno zrozumieć. Ale Ksiądz – pamiętam, mówił: „nie wszystko musicie zrozumieć”... Był wspaniałym duszpasterzem, nauczycielem, niezwykłym człowiekiem pełnym miłości i dobroci. Takim Go będziemy pamiętać...

Pisał w wierszu ze zbiorku „W pamięci zapisane”:

   "Bywa tak – ktoś powie -
           nawet coś ważnego
           będzie zapomniane,
    lecz serce zapisze
    i kiedyś przypomni.

    Niektórych wydarzeń
    zapomnieć się nie da
         - kierunek nadają
           naszemu myśleniu,
           naszej tożsamości."

-----------------------------------------------------------------------------

Wspomnienie pochodzi z książki pt. „Był z nami… ks.Roman Indrzejczyk – żoliborski duszpasterz (1986-2010). Wspomnienia…” Warszawa 2010