Łucja Kwaśniewska
- Ksiądz pod prąd, czyli zostaję matką chrzestną

To był chyba 1999 rok, maj. Syn mojej przyjaciółki chodzi do szkoły muzycznej na Krasińskiego, którą opiekuje się ksiądz Roman. Jest w drugiej klasie, to czas komunii. Okazuje się, że jako jedyne dziecko w klasie nie będzie mógł przystąpić do komunii – nie był chrzczony. Sytuacja mało komfortowa, pachnie wykluczeniem, być może chwilowym, ale zawsze. Coś trzeba zrobić. I to szybko, bo ostatnia „tura” komunii tuż tuż.

Przyjaciółka idzie prosto do księdza Romana. Nie znam kulis tej rozmowy, ale wkrótce dzwoni do mnie z pytaniem, czy zgodzę się zostać matką chrzestną eM. Zgadzam się, trochę tylko zaskoczona. Pytam o różne formalności, zaświadczenia, wymagane dokumenty, nie jestem pewna, czy się „nadaję” – do Kościoła raz mi bliżej, raz dalej, idę swoją drogą. Nadaję się. I chyba nie muszę dostarczać żadnych certyfikatów „nadawania się”. Ojcem chrzestnym z „łapanki”, jak się śmiejemy, ma zostać nasz przyjaciel – on nadaje się bardzo, dwie córki ochrzcił. I jako jedyny w naszym gronie orientuje się, na czym ceremonia polega, chwała Bogu, przyda się potem. Skład ustalony, termin też – środa mniej więcej w połowie maja, godz. 16.00., miejsce – kościół Dzieciątka Jezus na ul. Czarnieckiego. Ubieram się ładnie, zakładam kapelusz (to był zimny maj, przynajmniej do połowy) i przed czasem docieram do kościoła. Mam ze sobą srebrny krzyżyk, świecę miał kupić ojciec chrzestny. Więcej rekwizytów nie pamiętam. W kaplicy jest już przyjaciółka z synem, jest też ksiądz Roman.

Nigdy wcześniej go nie widziałam, choć wiele słyszałam. Ale nie mam wątpliwości, że ten wysoki, szczupły, przystojny mężczyzna w sutannie to on. Zapamiętam, że oczy miał cały czas uśmiechnięte. Cały zresztą był uśmiechnięty, żartował, śmiał się. I tak sobie wesoło czekaliśmy na ojca chrzestnego, który, zupełnie jak na filmie, zajechał pod kościół z piskiem opon za minutę 16-ta. Usprawiedliwiony, jechał z drugiego końca miasta. Nie pamiętam szczegółowo przebiegu chrztu. Pamiętam natomiast atmosferę – luźną, niewymuszoną, kameralną, przyjazną, pogodną. To był chrzest trochę na wariackich papierach, może trochę z przymrużeniem oka, ale ja odbierałam go jak coś najbardziej naturalnego, spontanicznego a więc szczerego. Nie było napięcia, nadęcia, nadmiernej powagi. Co nie oznacza, że było niepoważnie – nie, było uroczyście i radośnie. Tak, jak powinno być. Ceremonia trwała niedługo, starałam się dokładnie powtarzać gesty i słowa za ojcem chrzestnym, obyło się bez większych wpadek. Przyjaciółka robiła zdjęcia, na kilku jesteśmy wszyscy wraz z księdzem Romanem. Lubię te zdjęcia – i to nie tylko dlatego, że byłam wtedy młoda, no, młodsza ;). Przypominają mi o tym, że był taki ksiądz, który nie bał się iść pod prąd – kościelnych zasad i reguł, schematów, stereotypów, uprzedzeń. Który podarował młodemu człowiekowi, dziecku właściwie, pewną bardzo ważną rzecz – możliwość wyboru, zdecydowania (wtedy, później, nigdy), co zrobić z faktem przynależności do wspólnoty chrześcijańskiej. Nie wykluczył, nie zabronił, nie odrzucił – bo nie można, bo matka niewierząca, bo chrzestni trochę „lewi”, bo trzeba było myśleć wcześniej, bo na ostatnią chwilę, bo tak się nie robi, bo co powiedzą przełożeni itd. Zgodził się, zachęcił, zaprosił do Kościoła. Nie wiem, jak obecnie wyglądają stosunki mojego chrześniaka z Kościołem. Mogę powiedzieć o sobie – tamto wydarzenie, ten ksiądz sprawili, że przez jakiś czas było mi do Kościoła bliżej.

Po latach chrzciłam swojego syna. Szczęśliwie udało mi się trafić na mądrego, rozsądnego, „ludzkiego” księdza. Ale to tamte chrzciny bardziej przeżywałam, bardziej pamiętam, wspominam. Bo ten ksiądz nie miał tak uśmiechniętych oczu.

-----------------------------------------------------------------------------

Wspomnienie pochodzi z książki pt. „Był z nami… ks.Roman Indrzejczyk - żoliborski duszpasterz (1986-2010). Wspomnienia…”, Warszawa 2010.