Grzegorz Zegadło
„Nie mówcie nam o świętości, pokażcie, jak się to robi" - ksiądz Roman Indrzejczyk w ankiecie dla „Znaku”

Wszyscy teraz mówią o Nim - „nasz ksiądz”. I ci z Drwalewa koło Grójca, i grodziszczanie, i warszawiacy. Szczególnie, ci z Żoliborza, z parafii Dzieciątka Jezus, najgorliwiej zawłaszczają sobie Księdza Romana. Ale najdłużej był w Pruszkowie. „Na Tworkach” się mówi. Czyj więc był Ksiądz Roman Indrzejczyk? Chyba wszyscy mają trochę racji. Bo wszystkich był. Bo środowisk, które się podpisują pod Jego słowami, Jego życiem było znacznie więcej. I nie są to często środowiska przypisane jakiejś konkretnej miejscowości – jak to w przypadku parafii. Poeta, przyjaciel Jacka Kuronia, duchowy opiekun KOR-u, gorący orędownik pojednania chrześcijańsko-żydowskiego, organizował wspólne modlitwy żydów i chrześcijan w Święto Tory. W katolickim kościele - żeby nie było wątpliwości... W rewanżu zapraszany przez Gminę Żydowską do udziału w obchodach Dnia Judaizmu i innych uroczystości.

Przede wszystkim jednak, był przyjacielem i opiekunem młodzieży. I w tej właśnie roli zobaczyłem Go po raz pierwszy. Było lato 1968 roku. Chyba. Nie pamiętam. Z pewnością późne lata sześćdziesiąte. Szliśmy z księdzem Leonem z Kasprowego na Zawrat. Pod Świnicą musieliśmy zatrzymać się i wtulić w skały przy szlaku, bo z góry szły jakieś dzieciaki pod wodzą przeraźliwie chudego dryblasa w kraciastej, flanelowej koszuli. W pasie był przewiązany czarną kurtką – kangurką. „Pruszków idzie z księdzem Romanem” - zapodali do tyłu starsi, co szli na przedzie. Krótkie spotkanie – kilka minut zaledwie, a ja do dziś mam w pamięci. Księża serdecznie się uściskali, myśmy na tamtych patrzyli trochę spode łba. Głównie za sprawą czekolady, którą ksiądz Leon wyjął z chlebaka i z miejsca, jak hostią, zaczął się z nimi dzielić. Po chwili nasze grupy się rozdzieliły, oni poszli w dół, my kontynuowaliśmy wspinaczkę. Ale jeszcze długo szło gderanie po szeregu. „Czekoladę naszą dał.. A patrzcie, jakie to smarkacze w góry się pchają teraz.. Do czego to doszło..” - ględziliśmy jak stare ciotki z pozycji naszych trzynastu, czternastu lat. Oj, z pewnością nie byliśmy wtedy święci.

Później Go widywałem sporadycznie. Jakaś uroczysta msza w Podkowie Leśnej, podczas słynnej głodówki mignął...

Aż do 24 kwietnia 2007 roku. Już piastował funkcję kapelana Prezydenta RP. Znów zawitał na swoją parafię, a konkretnie do naszej biblioteki. Jako ksiądz - poeta przyjechał. Swoje wiersze nam czytać. A mógł przecież odmówić... Brakiem czasu, nawałem zajęć, szczególną swoją pozycją przy Prezydencie wymówić się i wykręcić. Wystarczył jednak jeden telefon bibliotekarki. Ludzi przyszło mnóstwo. A On chyba speszony tym tłumem uśmiechał się nieśmiało, jak zwykle. „Jaki tam ze mnie poeta...” - mówił. Przypomniałem Mu wtedy to tatrzańskie spotkanie. Jestem pewien, że wyłącznie z grzeczności i dobrego serca, powiedział: „Pamiętam. A jakże, pamiętam”. A może rzeczywiście pamiętał?

Tego kwietniowego wieczoru 2007 roku opowiadał o swoim kapłaństwie, o tym czym dla Niego jest poezja i czytał nam swoje wiersze z dwóch maleńkich tomików, marnie wydanych, broszurek spiętych spinaczem. Pomyślałem wtedy, że warto Go poprosić aby powierzył Pruszkowskiej Książnicy te strofy, że zasługują one na lepsze wydanie. Nie zdążyłem... Ludzie Go zagarnęli, spotkanie przeciągnęło się do późnych godzin wieczornych, a ja - jak zwykle – nie miałem czasu. Tłumaczyłem się przed sobą, że to w końcu Jego parafianie, dzieci swoje u Niego chrzcili, rodziców swoich namaszczali na ostatnią drogę, że nie widzieli się długo. Niech się sobą nacieszą.

Niech On się sobą z nimi dzieli. Wyszedłem po cichu z biblioteki przy Bohaterów Warszawy. On został i dzielił się z ludźmi wierszami, wspomnieniami, prostotą i tym swoim uśmiechem. Czy już wtedy pokazywał, jak „robi się świętość”? Czy ja coś przeoczyłem?

-------------------------------------------------------------------------------

Wspomnienie ukazało się 16 kwietnia 2010 w gazecie WPR24