Dariusz Michalski
– „Jestem Żoliborzaninem, który znał Go chyba najdłużej; w trakcie którejś z rozmów w ubiegłym roku obliczyliśmy, że... 53 lata!”

Przyszedł do mojej klasy w 1956, kiedy religia powróciła do szkół. Najpierw jednak dyrektor liceum zapytał naszych rodziców, kogo wolą – katechetkę czy księdza. Zaznaczył: „Ale ksiądz jest jeszcze młody” – i tym wszystkich przekonał.

Na pierwszą lekcję wkroczył do klasy Ksiądz-Nie-Ksiądz. Owszem, w sutannie, ale jaki nietypowy! Wysoki, przystojny, młodzieńczy, wysportowany. Dzisiaj można by powiedzieć: luzacki, ale wtedy... Wtedy chyba jeszcze nie było określenia na taką postawę, taki sposób bycia, taki styl. Nie wygłosił od progu powitalnej formułki „Niech będzie pochwalony...”, tylko powiedział: „Będę was od dziś uczył religii. Kto chce, może na te lekcje uczęszczać, kto nie to nie. Ale pamiętajcie, że jak się daje słowo to zawsze należy go dotrzymać. Nie przyrzekacie ani Bogu, ani mnie – dajecie słowo sobie i swoim kolegom i koleżankom. To wielka odpowiedzialność – pomyślcie, nim zadecydujecie”.

Chwila milczenia i na pytanie „Więc jak?” radosnym chórem odkrzyknęliśmy: „Taaak!’. „Co tak?” – zapytał Ksiądz Roman. Bezładnie odpowiadaliśmy, że będziemy chodzić, że daliśmy słowo, że nie nawalimy. Dopiero wtedy powiedział, ale już innym głosem: „No to teraz wstańcie – niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Tym samym tonem odpowiedzieliśmy: „Na wieki wieków” – i tak się rozpoczęły wyjątkowe lekcje religii w klasie VIII jedenastoletniej szkoły ogólnokształcącej. Okazało się szybko, że Ksiądz Roman kocha sport, w piłkę nożną nie tylko lubi, ale umie grać. Na bramce nie chciał stawać (śmiał się: „Przecież w swoją sutannę złapię każdą piłkę”), ale kiedy przychodziło do „kiwania”, robił to z przyjemnością, starając się pokonać nas techniką, szybkością – nigdy sprytem.

Po maturze nasze drogi się rozeszły. Na Żoliborzu spotkaliśmy się kiedy moja córka zaczęła przygotowywać się do Pierwszej Komunii i należało coś ustalić z proboszczem „od Dzieciątka Jezus”. W zakrystii panował półmrok, ale gospodarz widział wchodzących i jeszcze stojąc w drzwiach usłyszałem radosne: „Dariusz?!”. Głos odwrócił twarz w stronę okna – tak, to był ten sam Ksiądz Roman. Ten sam i wciąż taki sam. Musiał interesować się chyba wszystkimi swymi wiernymi, bo na powitanie uśmiechnął się: „Słucham cię trochę w radiu, robisz dobre rzeczy”.

Kiedy powróciłem do pisania książek i zaniosłem Mu moją biografię Jerzego Wasowskiego – zadzwonił po dwóch tygodniach i zaprosił na herbatę. Dużo wiedział o Starszym Panu A, w ogóle dużo wiedział, opowiadał o sobie, wspominaliśmy serdecznie wspólnego przyjaciela, księdza Leona Kantorskiego z Podkowy Leśnej, coś jednak w trakcie tamtej rozmowy ukrywał. Kiedy się żegnaliśmy, wyjął zza pleców niedużą książeczkę i lekko zawstydzony powiedział: „Bardzo mi zależy na twoim zdaniu. Jeśli ci się uda – przeczytaj do końca, to ci nie zajmie dużo czasu. I powiedz, co warte są moje wiersze”. Przeczytałem. Były dużo warte, bo były inne – nie napuszone, refleksyjne, mądre. Takie jak ich autor. Nie byłby Ksiądz Roman sobą, gdyby nie zapytał: „To co? Pisać dalej?”.

Któregoś dnia zadzwonił, żeby poinformować, iż chociaż został spowiednikiem prezydenta, to adresu nie zmienił – wciąż mieszka na Żoliborzu, tylko żebym się nie zdziwił, jeśli czasami będzie musiał zmienić termin spotkania: „Okazuje się, że jestem urzędnikiem państwowym. Nie wiedziałem, że z mojego czasu rozlicza mnie aż tyle ważnych osób”. Kiedy na jakiejś państwowej fecie w Teatrze Wielkim spotkałem go w towarzystwie najwyższych dostojników i hierarchów kościelnych – poprosił, żebym razem z żoną podszedł, bo chciał nas im przedstawić. Jak to On, zaczął wszystkim opowiadać o naszych karierach zawodowych, polecając moje kolejne książki, których był wiernym czytelnikiem.

Po raz ostatni rozmawialiśmy telefonicznie w piątek 9 kwietnia. Przepraszał, że musimy odłożyć umówione wcześniej spotkanie, ale: „Wiesz, to bardzo ważna wizyta państwowa. Krótka, więc zaraz po niedzieli możemy się umówić”. I, jak to On, dodał: „Jeśli tylko znajdziesz dla mnie chwilę czasu”.

Czas... Już go nie będzie, bo skończył się bezpowrotnie. Czas serdecznych rozmów, czas wspomnień, czas wielkiej życzliwości, dobroci, przyjaźni.

Ale czas Księdza Romana będzie trwać – może nie do końca świata, na pewno jednak długo, bardzo długo. Bo takich ludzi jak On nie zapomina się nigdy.

-----------------------------------------------------------------------------

Wspomnienie pochodzi z książki pt. „Był z nami… ks.Roman Indrzejczyk – żoliborski duszpasterz (1986-2010). Wspomnienia…” Warszawa 2010