Marek Strzeszewski

- SZLACHETNI   ISTNIEJĄ,
  czyli wspomnienie o ks. Romanie

„Mówisz – to nieprawda –
Nie ma takich ludzi...
A ja ci powiadam:
Szlachetni istnieją...
Chcę, żebyś uwierzył
W zwykłych, dobrych ludzi...
A, gdy ich nie widzisz?
Ty masz takim zostać.”

(Fragment wiersza „Są tacy ludzie...”
Ks. Roman Indrzejczyk)

Kim był ksiądz Roman? Co takiego zrobił, że zapisał się tak dobrze w pamięci tak wielu ludzi? Spróbuję jak umiem, zapewne nieudolnie i niezręcznie, odpowiedzieć na to pytanie. A jeślibym popełnił jakieś błędy lub nieścisłości - wybaczcie mi proszę drodzy czytelnicy.

Ks. Roman, jak chyba nikt inny, potrafił kochać ludzi i wmawiać im, że z natury są dobrzy, szlachetni..., że stać ich na wiele. Miał w sobie tę szczególną ewangeliczną dobroć, która wyraża się w skromności, spokoju, łagodności i cierpliwym zrozumieniu dla drugiego człowieka; nawet grzesznego i błądzącego. Potrafił łagodzić spory. Pamiętam jak opowiadał nam o umiejętności rozmowy z kimś, z kim nie do końca się zgadzamy: po cierpliwym wysłuchaniu mówię mu „zapewne masz rację, ale...”. Ks. Roman nikogo nie obrażał. Nigdy nie słyszałem, żeby przeklinał albo wpadał w furię. Nie unosił się gniewem ani nie ciskał gromami słysząc o licznych ludzkich ułomnościach. Czasem mawiał tylko z uśmiechem: "...a niech go drzwi ścisną!". A gdy sprawa była naprawdę poważna – był po prostu zasmucony. Ot, zwyczajny ksiądz.

Pamiętam jak przybył do naszej parafii (pod wezwaniem Dzieciątka Jezus) w 1986 roku. Uderzyła mnie ilość pudeł, paczek i pudełek rozładowywanych z samochodu przed wejściem do kościoła. Okazało się, że w 99% były to książki(!). Była to wspaniała kolekcja zawierająca literaturę piękną, dzieła filozofów, poetów i teologów, a także albumy o sztuce, książki psychologiczne, pedagogiczne i Bóg wie jakie jeszcze z szerokiej dziedziny, którą nazwać moglibyśmy humanistyczną. Chętnie pożyczał je później każdemu, kto Go o to poprosił.

Ks. Roman pisał wiersze. Jak sam mówił: „właściwie są to zapisane myśli...”. Refleksyjne, pełne zadumy, czasem goryczy. Jakby ktoś opowiadał niekończącą się historię o człowieku. O jego słabościach, lęku i cierpieniu..., ale też o szczęściu, dobroci i zwykłym uśmiechu. Czasami są jakby cichą rozmową z Bogiem, czasami komentarzem do jakiegoś wydarzenia, ale zawsze z głębszym odniesieniem do rzeczywistości, zawierające jakąś uniwersalną myśl. Ksiądz Roman jest mistrzem w dostrzeganiu dobra. Potrafi jednoczyć, godzić zwaśnionych, uspokajać niecierpliwych, pocieszać i... mądrze radzić. I nie przypadkiem w Jego poezji tyle jest serdeczności, ciepła i zrozumienia dla człowieka. Te słowa dotykają najczulszych strun ludzkiej duszy, delikatnie oświetlając jej zakamarki, wydobywając piękno i szlachetność, prowadząc dialog z sumieniem. Słowa księdza Romana działają czasem jak balsam kładziony na głębokie rany serca. Nie unika On tematów trudnych, bolesnych. Opowiada o ludzkich słabościach, błędach i „małych” czynach, których nie brakuje w naszym życiu. A jednak mówi o nich z nadzieją, z wiarą, że wszystko da się jeszcze naprawić, wyprostować, ocalić... Unika łatwych sądów. Jak sam mawia: „czasem, starając się coś bardzo naprawić, tak się w tym zapamiętujemy, że przy okazji, niechcący, możemy coś zadeptać, zniszczyć coś wartościowego”.

Gdyby ktoś dzisiaj spytał mnie: co zawdzięczam księdzu Romanowi – odpowiedziałbym: wszystko. To dzięki Niemu poznałem swoją przyszłą żonę. On chrzcił moich synów, a potem organizował ich I Komunię Świętą. Ks. Roman pobłogosławił nasz związek i nawet urządził nam przyjęcie weselne w salce „za ołtarzem”. To od Niego dowiedziałem się o narodzinach mojego pierwszego syna, gdyż nie miałem jeszcze wtedy telefonu. Pielęgniarka zadzwoniła o 12 w nocy do księdza, wyrywając Go ze snu, a On natychmiast przyszedł do mnie, aby mi przekazać tę radosną wiadomość. Taki właśnie był ks. Roman...

Od 1987 do mniej więcej 1991 roku, a często i później, chodziłem do niewielkiego pokoju na poddaszu domu przy Czarnieckiego 15, gdzie odbywały się spotkania młodzieży starszej – pracującej i studiującej – młodej inteligencji katolickiej. Prowadził je oczywiście ks. Roman. Zasadą było, że można poruszać wszelkie tematy: społeczne, religijne, moralne..., aktualne – czasem z historii Kościoła, a czasem całkiem banalne problemy, jakie nurtują młodych ludzi. Każdy mógł przyjść na takie spotkanie. Każdy był serdecznie przyjmowany i częstowany filiżanką herbaty... Czuliśmy się dobrze w tej serdecznej, ciepłej atmosferze wzajemnego szacunku i zrozumienia, którą potrafił wytworzyć ks. Roman. Ale naprawdę niezapomniane były nasze wyjazdy w góry. Nieomal w każde ferie i wakacje.

Księdza Romana Indrzejczyka nazywaliśmy „Wujkiem”. W czasie wędrówek po górach zachwycaliśmy się pięknem przyrody, śpiewaliśmy piosenki, ale również każdy z nas uczył się dawać coś z siebie, uczył się być w grupie, słuchać innych i starać się ich zrozumieć. Nie sposób zliczyć i wymienić wszystkich cudownych miejsc naszych wypraw, wszystkich chwil. Łączyły nas wspólne przeżycia, wspólny sposób myślenia. Pozostaliśmy przyjaciółmi do dzisiaj, gdy wielu z nas ma już swoje rodziny, dzieci... Na zawsze pozostanie mi w pamięci „filozofia zwykłego człowieka”, o której przy różnych okazjach opowiadał nam ks. Roman. Naszym ideałem stał się normalny świat zwykłych ludzi. Zwykłych, przyzwoitych ludzi w drodze do świętości. Wśród spraw i trosk dnia powszedniego, wśród codziennych kłopotów, i na przekór nim – torujących drogę sobie i innym – ku przyszłemu, lepszemu życiu. Do świata, w którym wszystko, co dobre – jest zwykłe i normalne. Do świata, w którym nie ma złości ani zawiści, ani kłótni i sporów, lecz wszędzie panuje zgoda i wspólny wysiłek w tworzeniu dobra, w tworzeniu Cywilizacji Miłości.

Ks. Roman był – można by rzec – prawdziwym człowiekiem. Był naszym przyjacielem, kimś, z kim związani byliśmy nie tylko z racji Jego funkcji: księdza, proboszcza, kapelana... Wyjeżdżaliśmy z Nim w góry, uczestniczyliśmy w licznych spotkaniach, wspieraliśmy Jego inicjatywy... Straciliśmy przyjaciela. Kapelan Prezydenta RP – ks. Roman – był w samolocie lecącym pamiętnego ranka 10 kwietnia 2010 roku do Smoleńska. Stamtąd miał udać się wraz z liczną polską delegacją do Katynia, na Mszę św. i kolejne obchody upamiętniające ponure wydarzenia z naszej historii. Do końca myślał o nas. Zdążył jeszcze rozesłać sms: Pozdrowienia z Katynia. Zginął człowiek o wielkim sercu. I chociaż, jak pisał w swoim testamencie: "Pragnę, żebyście się nie smucili i nie płakali. Nie wolno! Przecież musiałem kiedyś odejść do Ojca" – to jednak wielu z nas wylało morze łez.

Tłumy ludzi przyszły na Mszę w Jego intencji do naszego kościoła p.w. Dzieciątka Jezus. Przyszli pożegnać kapłana, przyjaciela, człowieka... Kogoś, kto nigdy nie wyciągał ręki po pieniądze, ale jeszcze wielokrotnie swoje oddawał. Kogoś, kto zatracał się w pracy dla innych, dla Kościoła – niemal do utraty zdrowia. Kto nigdzie się nie wciskał, nie wpraszał. Nie „wchodził z butami” w czyjeś życie, sprawy..., ale pomagał, wspierał, zachęcał, podnosił na duchu. Który rozmawiał ze wszystkimi: komunistami, żydami, ewangelikami – i oni wszyscy Go szanowali... Jak sam mawiał z uśmiechem, trochę z zakłopotaniem: "na mnie - starego księdza, spadły te zaszczyty..." Nie dopominał się o uznanie, karierę, sławę... Do końca pozostał skromny i delikatny. Kiedy Go dopytywaliśmy o tytuły, odznaczenia – uśmiechał się tajemniczo i... nic nie mówił. Jak gdyby trochę wstydził się splendoru, strojów i godności... W czasie stanu wojennego na drzwiach plebanii widniała maleńka tabliczka z napisem: Komitet Helsiński – o czym mało kto dziś pamięta. A Pax Christi, a nasze żoliborskie szkoły, a Związek Kościołów Warszawy i Hagi, a Służba Zdrowia, a Tworki, a Polska Rada Chrześcijan i Żydów, a harcerze, Drużyny Strzeleckie i żoliborscy kombatanci Powstania Warszawskiego? A chór Laudate Dominum?...

W swoim ostatnim słowie napisał: "Najlepszą nagrodą dla mnie będzie, jeśli pamięć o mnie pomoże Wam żyć godnie i szlachetnie. Zawsze przecież usiłowałem przekonywać Was, że życie jest tworzywem, z którego można coś dobrego uczynić, próbowałem prowadzić Was na drogę szacunku i życzliwości dla każdego człowieka, abyście umieli łączyć w sobie prawdziwą dobroć z radością i humorem, i żebyście wnosili kojący nastrój w najbardziej nawet skłócone środowiska".

Ks. Roman do końca uczył religii w Zespole Szkół Muzycznych im. Karola Szymanowskiego na Żoliborzu. Opiekował się kombatantami Powstania Warszawskiego ze Zgrupowania „Żywiciel” i harcerzami ze Szczepu „Wir” im. Obrońców Żoliborza. Pozostała po Nim wielka pustka. Nie do wypełnienia.

Pewien znany polski reżyser, niestety już nieżyjący, napisał kiedyś:
"Wyznaję bardzo niemodną dziś wiarę. Wiarę w człowieka".
Przyznam, że poruszyły mnie te słowa. Czyżby wiara w człowieka była dziś rzeczywiście niemodna? Wiara w ludzkie umiejętności, chęć czynienia dobra, czy chociażby nawracania się – byłaby czymś rzadkim we współczesnym świecie? W tym pędzącym, ciągle zmieniającym się świecie, który tak łatwo wierzy w sukces, postęp i wciąż zwiększające się ludzkie możliwości?

Ks. Roman zarażał nas swoją wiarą w człowieka. Wmawiał z uporem, że każdego stać na to, aby stał się lepszym, doskonalszym... Że czasem wystarczy dać mu tylko szansę, pokazać możliwość istnienia lepszego, piękniejszego świata... Jest to jak wspinanie się po bardzo wysokich górach, przez które często w ciągu naszego życia musimy przejść. Bez tej wiary trudno byłoby nieraz osiągnąć najwyższe szczyty.